Rozdział 6: Cienie na Murach

7 0 0

Przez kolejne dni Kah i Marak zwiedzali miasto. Odwiedzili każdy ważniejszy zakątek i wszystkie dziewięć karczm. Mimo, że przybytki te różniły się między sobą w każdym niemal detalu, nie znaleźli karczmy mniejszej niż „Mała Pasieka”.  Najchętniej jednak wybierali się do „Zatrzaśniętej Bramy” – jak się okazało, najmniejszej z karczm Nurvanu. Tylma – karczmarka – zaczęła ich traktować niemal jak rodzonych synów, z tym jednakże wyjątkiem, że rodzone matki nie pobierają opłat za wydawane posiłki i napoje. Poznali też kilku stałych bywalców, na przykład drwala Yoah, co (jak się okazało) było dla nich bardzo korzystne.

Po tygodniu od przybycia do miasta, stan ich sakiewek zaczął się niebezpiecznie kurczyć. Z początku przeglądali tablice z ogłoszeniami, gdzie trafiały się oferty zapłaty za różne przysługi: zrobienie zakupów pewnemu staruszkowi, który już ledwie chodził, albo posprzątanie budynku przed sprowadzeniem mebli przez nowego nabywcę. Nic skomplikowanego, ale też płacone było głównie miedzią. Żalili się właśnie Tylmie, że jak tak dalej pójdzie, to za napoje będą musieli się odpłacać pracą na zmywaku, kiedy do rozmowy włączył się Yoah:

— Ale to w czym problem, chłopcy — powiedział, a w jego głosie dał się słyszeć tłumiony śmiech. — Przecież trzeba było do mnie z tym przyjść, coś byśmy dla was znaleźli. Czy to taszczenie ściętych drzew, czy samo robienie siekierą. Pracy ci u mnie dostatek, a mało kto się do niej garnie. Dużo nie zarobicie i nie łatwa to praca, ale więcej wam skapnie u mnie, niż na pomaganiu staruchom i leniwym mieszkańcom.

I tak się zaczęła ich przygoda w okolicznych lasach. Codziennie przed świtem wyjeżdżali z Yoahem do któregoś z wyrębów w lesie, gdzie pomagali przy wycince i transporcie drewna. Szybko odnaleźli się w nowej grupie i stworzyli nawet lekkie więzi z innymi pracownikami, którzy (nie mniej niż oni) chętnie narzekali na to ile trzeba się narobić, ale dziwnym zbiegiem okoliczności robili więcej narzekając, niż kiedy milczeli. Wracali kiedy robiło się zbyt ciemno by dalej pracować, siedząc na balach drewna poukładanych na saniach ciągnionych przez największe konie jakie Kah w życiu widział.

Niestety tak długa i ciężka praca oznaczała dla niego, że mało kiedy miał okazję lub ochotę włóczyć się po mieście, co z kolei znaczyło, że spotkania z Luneną mógł planować tylko na dni wolne, a tych było trzy w ciągu tygodnia. Zwykle kobieta decydowała się towarzyszyć mu spacerach, tłumacząc, że w jej domu panuje jeszcze zbyt duży rozgardiasz. Chodzili więc na długie spacery, w czasie których rozmawiali o wszystkim i o niczym, o sobie, o rodzinach, o pasjach, a nawet o pogodzie. Każdy taki spacer kończył się pocałunkiem pod domem Luneny i samotnym powrotem do domu Aukalena. Czasami pocałunki pojawiały się jeszcze w trakcie spacerów. 

— Tylko się nie zakochaj — zaśmiewał się Marak za każdym razem, gdy Kah wracał z wypiekami na twarzy.

Tak upłynął kolejny miesiąc. Nastał trzydziesty śnieżnika, sześć dni dzieliło ich od Livanor, od pierwszego dnia nowego roku. Aukalen coraz częściej napomykał, że już prawie wszystko gotowe i niebawem, najdalej tydzień po Livanor, będą mogli wyruszyć w stronę Kudnah. Tego dnia zauważyli jeden z objawów postępujących przygotowań – wszystkie księgi z biblioteki zostały spakowane do skrzyń, zapieczętowane czarnym lakiem (Kah mógłby przysiąc, że lak lśnił lekko różnymi kolorami) i wyniesione przez dwójkę mężczyzn.

— Czemu pozbywasz się biblioteki? — Marak jak zwykle pierwszy zdradzał swą ciekawość pytaniem.

— Och! Nie pozbywam się. Zabezpieczam ją. Głupio byłoby wrócić do domu i odkryć, że inkwizycja postanowiła zrobić z nich rozpałkę do kominka.

Po śniadaniu Kah i Marak wyszli z domu, ale szybko się rozdzielili. Marak z rumieńcem na twarzy burknął coś o „krótkim spacerze po mieście” i pospiesznie ruszył w stronę, gdzie (jak Kah dobrze wiedział) mieścił się dom pewnej pomocnicy z „Czarnej Tarczy”, karczmy w północnej części miasta. Kah natomiast ruszył w stronę Białego Zaułka, gdzie mieszkała Lunena. 

Tym razem nie czekała na niego przed wejściem, więc wspiął się na kamienne schody, mijając po drodze dwa marmurowe posągi przedstawiające stylizowane nimfy z rozwianymi szatami. Chwycił mosiężną kołatkę w kształcie głowy jakiegoś egzotycznego kota i zastukał trzy razy. Drzwi uchyliły się. Stała w nich Lunena, w czymś co przypominało długi, lśniący i lekki płaszcz koloru soczystej czerwieni przypominającej dojrzałe poziomki. 

— Kah! — ucieszyła się na jego widok. — Wchodź, wchodź! Już uporałam się z większością bałaganu, więc możemy dziś spędzić dzień w cieple.

Wszedł nieśmiało do środka. Dobrze, że nawykł do przepychu w domu Aukalena, bo inaczej z pewnością rozdziawiłby teraz usta ze zdziwienia. Mimo to poczuł, że zaparło mu dech.

Przestronny hol zdobiły tapety w kwieciste wzory, a gdzieniegdzie rozwieszone były obrazy przedstawiające sceny z wiejskiego życia lub idylliczne pejzaże. Kryształowy żyrandol, którego setki migoczących klejnotów odbijało światło w delikatnych pastelowych barwach, rozświetlał całe pomieszczenie, co wzmacniane było białym marmurem podłogi.

Zabrała jego kaftan, powiesiła na stojącym opodal mahoniowym wieszaku i poprowadziła go za rękę do jednego z pomieszczeń w głębi budynku. Niemal natychmiast poczuł zapach ciepłego drewna, starego papieru i delikatnych, korzennych perfum, które tak bardzo kojarzyły się z gospodynią. Nie było tu okien, ale światło zapewniały mosiężne lampy z mlecznymi abażurami i trzaskający wesoło kominek, przy którym znajdowała się aksamitna sofa w burgundowym odcieniu, oraz drewniany stolik z dzbanem czerwonego wina i dwoma kryształowymi kieliszkami. 

— Napijesz się? — zapytała z uśmiechem i, nie czekając na odpowiedź, ruszyła nalać wina.

Pomieszczenie było wysokie, a praktycznie każdą ścianę (nie licząc tej z kominkiem) stanowiły regały z ciemnego, polerowanego orzecha wypełnione książkami oprawionymi w skórę o bogatej palecie barw – od głębokiego granatu po czerń i szkarłat. Na małym pulpicie w rogu leżała otwarta książka – zbiór poezji romantycznej, ozdobiony obrazkami, od których Kahowi szybciej zabiło serce. 

— Nie krępuj się. Wiem, że lubisz książki. Ciągle o nich mówisz — powiedziała gospodyni, wciskając mu w rękę kieliszek z winem.

Podszedł do jednego z regałów, upijając po drodze kilka łyków. Zauważył, że regały, ale i poszczególne półki, zostały podzielone według rodzaju książek. Pierwszy stanowiły głównie traktaty historyczne i filozoficzne – te nie przyciągnęły go na dłużej. Na drugim regale dominowała poezja romantyczna, ale wśród tytułów, takich jak „Trzysta i jeden powód mej miłości” Sliphena, znalazły się też „Pozycje miłosne i cielesność” Peneratha i „Od myśli do szczytowania” Treincha. Kolejny regał… Kahowi opadła szczęka „Światło poza ciemnością” Iorien Thal, „O panowaniu nad nieopanowanym. Magia Ducha w praktyce” Thirald Fawen, „Rozbita sieć. Teoria wieloświatów i ich wpływ na magię” Hrenas Volk.

Zanim zdążył przeczytać tytuł kolejnej, porcelanowo białe ramię w czerwonym, luźnym rękawie przesłoniło mu większość książek na półce. Spojrzał na Lunenę, która z wyrazem zmieszania na twarzy znalazła się przy nim tak szybko, że mógł przysiąc, że użyła do tego magii.

—Teraz i tak już za późno — powiedziała powoli, opuszczając rękę. — Ale przysięgnij, że nikomu nie powiesz. Gdyby inkwizycja się dowiedziała…

— Nie oczywiście, że nie! — zapewnił ją i spojrzał w stronę kominka, upijając spory łyk wina żeby ukryć własne emocje.

— A teraz — powiedziała, ciągnąc za sznurek u kołnierza jego koszuli, który natychmiast się rozwiązał i poluzował. — Chodź. Mam w głowie lepsze zajęcie niż książki, z tymi słowami ruszyła w stronę sofy.

Była zwrócona do niego tyłem, ale głowę odwracała tak, by móc patrzeć na niego. Płynnym ruchem rozwiązała pas płaszcza, który chwilę później znalazł się na podłodze, a Kah był pewny, że razem z nim wylądowała tam jego szczęka.

Lunena nie miała pod płaszczem żadnych ubrań. Nic. Nawet bielizny. Krągła linia jej kołyszących się zmysłowo bioder wywołała dreszcz, który przebiegł po jego kręgosłupie. Odruchowo ponownie upił łyk wina – sam nie wiedział, czy próbował się w ten sposób opanować, czy przydać sobie odwagi. Kobieta, z figlarnym uśmiechem na twarzy, odwróciła się do niego przodem i usiadła na sofie, celowo wychylając się do przodu w czasie tej czynności, aby zademonstrować jak jędrne są jej jasne piersi. Następnie odchyliła się do tyłu, opierając plecami o sofę i zaprezentowała swą długą, jasną szyję, po czym uniosła jedną nogę i oparła w lekkim rozkroku o siedzisko sofy. 

Kah nie do końca zdawał sobie sprawę z tego kiedy jego koszula wylądowała na podłodze. Nie bardzo wiedział też kiedy znalazł się nad sofą, całując z całych sił te różowe, pełne usta. Wiedział jednak, że pochylał się nad Luneną, a jego dłonie wędrowały po całym jej ciele. Czuł jak jej dłonie walczą ze sznurkiem przytrzymującym jego spodnie.

Nie miał w tym doświadczenia, ale zdawało się to być nieistotne. Kiedy wykonywał jakiś ruch, który był zbyt pośpieszny, albo nieprzyjemny, jej dłoń natychmiast kierowała go na właściwe tory. Czuł na sobie jej gorąc, miękkość i wilgoć. Kiedy wreszcie naprowadziła go dłonią na ostateczny cel tej wędrówki, poczuł jak rozlewa się po nim fala gorąca, która ciasno oplotła jego zmysły. Z jego gardła wydobył się przeciągły, głęboki i donośny jęk.

Długą chwilę i jeszcze kilka momentów później, Kah zawiązywał na powrót swoją koszulę. Emocje jeszcze się w nim kotłowały i wiedział, że o niczym innym nie będzie dziś w stanie myśleć. Lunena, już odziana w swój płaszcz, poszła do kuchni po coś do przekąszenia. Wróciła z tacą pełną serów, akurat kiedy poprawiał włosy, obserwując swoje odbicie w srebrnym dzbanie wina.

— Mam dla ciebie prezent — powiedziała, stawiając tacę na stoliku i podeszła do regału z książkami.

— Nie ma potrzeby — zapewnił ją Kah i wziął do ust jeden z kawałków sera. Miał lekko pikantny posmak i intensywny, przyjemny aromat.

Zdjęła z półki „O panowaniu nad nieopanowanym” i wręczyła mu.

— To obdarowujący decyduje czy jest potrzeba, czy nie — rzuciła z przekąsem.

— Dziękuję…

— To ja dziękuję. Dotrzymywałeś mi towarzystwa w te zimne dni, a teraz pomogłeś zapomnieć o moich problemach. Choć na krótko.

— Jeśli mogę jakoś…

— Nie możesz — przerwała mu, odpowiadając na niedokończone pytanie. — Tony biurokracji, papierkowej roboty i użerania się z prawnikami — wyjaśniła, przewracając oczami.

Spojrzał na oprawę książki. Ze szmaragdowej okładki, lśniły ku niemu złote napisy głoszące tytuł i autora. „Magia Ducha w praktyce”. Czy to możliwe, że był w stanie wyciągnąć z niej coś dla siebie?

— Nie martw się — głos Luneny wdarł się w jego myśli.

Spojrzał na nią zaskoczony.

— Nie jest groźna — wyjaśniła, źle interpretując niepewność na jego twarzy. — Od tysiącleci nie urodził się nikt wyczulony na Magię Ducha. Ja sama próbowałam jej używać. Bezskutecznie — dodała z goryczą w głosie.

— W takim razie — zawahał się, nie wiedząc czy ujawnić co naprawdę pchnęło go do podróży. — Myślę, że nic takiego się nie stanie. Oddam ją jak tylko…

— Zatrzymaj ją. To przecież prezent.

Dziesięć minut później żegnali się na progu dębowych drzwi wejściowych. Tym razem ich ostatni pocałunek dnia był bardziej namiętny niż którykolwiek z wcześniejszych. Kiedy odchodził, przez chwilę wydawało mu się, że w oczach figlarnie uśmiechniętej kobiety dostrzegł błysk satysfakcji, ale nie było go tam kiedy obejrzał się za siebie, by spojrzeć na nią ostatni raz, więc uznał to za wybryk jego wyobraźni. Z nową lekturą w wewnętrznej kieszeni kaftana, ruszył do domu Aukalena.

 

Pod drzwiami domu Aukalena minął się z Raią, niską, ciemnowłosą dziewczyną o pyzatej twarzy, teraz udekorowanej uroczymi rumieńcami na policzkach i uśmiechem zdradzającym zadowolenie. Tak, wypad Maraka ewidentnie zakończył się czymś wartym opowieści.

— Ha! — przywitał go od progu pełny triumfu głos przyjaciela, kiedy kilka minut później wchodził do jadalni. — Wygrałem.

— Co?

— Zrobiliśmy to! 

— Szkoda, że w pokoju w moim domu — rzucił z przekąsem Aukalen, przeciskając się obok Kaha w drzwiach. W ręku trzymał książkę. — Co to za wyścig w ogóle? — dodał, siadając.

— Żaden — odparł Kah, siadając przy stole i nakładając sobie po porcji wszystkiego co dało się znaleźć na stole. — Marak po prostu ma pecha. Jest ode mnie starszy, ale mimo to pierwszy chodziłem z dziewczyną za rękę, pierwszy się całowałem, a teraz – przykro mi, Marak – pierwszy kochałem się z kobietą. Mimo wszystko mógłbyś odpuścić. Nie robię tego na złość tobie — odgryzł kęs udka kurczaka i zakrztusił się, chcąc kontynuować.

Aukalen walnął go kilka razy po plecach z bardzo dziwną miną.

— Dziękuję — wykrztusił i otarł łzy, które napłynęły mu do oczu. — Życie to nie konkurs w Złote Dni.

— A więc przespałeś się z Luneną? — rzucił elf, ale ton jego głosu wskazywał, że nie sam akt go w tym interesuje.

— Tak…

— Czy miała jakieś tatuaże?

Kah zmarszczył brwi. Pytanie było dziwne, a on sam nie zwrócił na to zbyt wiele uwagi, ale…

— Nie. Nie wydaje mi się.

Aukalen rozsiadł się wygodniej z wyraźną ulgą.

— O co w tym chodzi?

— Tatuaże Inkwizycji — wyjaśnił elf. — Są różne, zależne od przydziału. Dla przykładu, Cienie Abadonu noszą symbol oka nad trójkątem – znak wszechwidzącego oka Czarnego. 

Zapadła cisza, w której trzaskanie kominka zdawało się dziwnie złowieszcze.

— No dobra, ale…

— O czym jest ta książka? — wtrącił Kah, wskazując tom w dłoni elfa.

Rozpoznał grzbiet, mimo że połowa tytułu była zasłonięta. To była „Rozbita sieć” Volka.

— To? — Aukalen zaskoczony sam spojrzał co trzyma w ręce. — Teoria wieloświatów. Według Volka, istnieją inne światy gdzieś tam wśród gwiazd, ale to prowadziło go do wniosku, że takich kosmosów też może być więcej. Nazwał je wszechświatami. Światami obejmującymi wszystko.

— I to istnieje?

— Nasz, tak. Innych nikt nie odwiedził, ani nawet nie odkrył. Ale podstawy tej teorii są mocne, bo wielu oneiroturgów doświadczało wizyt w umysłach istot w światach innych niż nasz.

— Oneiroturgów? — słowo brzmiało dziwnie i Kah miał problem z jego poprawnym ułożeniem na języku.

— Veythyrrów, jeśli wolisz Stary Język. Magów specjalizujących się w snach. Potrafili je tworzyć, kontrolować, komunikować się nimi. Podobno najpotężniejszym był Ahaco.

— Idę na górę — rzucił szybko Kah, odsuwając swój talerz.

— I tak od tego nie uciekniesz.

To ostatnie zdanie Aukalena odbijało mu się echem w głowie całą drogę do biblioteki.

Pomieszczenie było teraz prawie całkowicie puste. Zostały tylko regały, stolik, fotel i lampa, ale więcej nie potrzebował. Usiadł wygodnie i zaczął czytać „Magię Ducha w praktyce”. Wbrew nazwie, przedmowa i dwa pierwsze rozdziały stanowiła nudna teoria, którą prawie natychmiast pominął. Dopiero w trzecim rozdziale pojawiały się pierwsze cenne informacje, ale dotyczyły one przede wszystkim tego jak zamknąć umysł na manifestacje. Mimo to wyjaśniły one sporo. Analizując własne doświadczenia pod kątem kolejnych akapitów tekstu, zaczął zwracać uwagę na pewne elementy wspólne wszystkich trzech doświadczeń. Silne emocje, które odczuwał w momencie manifestacji, gorsze samopoczucie fizyczne chwilę po manifestacji – choć dwukrotnie zrzucił to na karb przeżyć i nie poświęcił temu uwagi. Autor podawał sposoby ograniczenia takich przeżyć, choć przestrzegał, że to jak budowanie coraz większej tamy na drodze dzikiej rzeki – w końcu zasoby się wyczerpią, a woda znajdzie ujście, którym posłuży się do zniszczenia zapory.

Czytał długo, nie do końca zarejestrował moment, w którym Marak życzył mu dobrej nocy. Czytał o poruszaniu przedmiotów na odległość, tworzeniu barier, przenoszeniu woli do innych istot żywych… Prawie upuścił książkę. Dotarło do niego, że nie pamięta o czym czytał przed chwilą. Czy w ogóle czytał? Wyglądało na to, że przysnął. Czas kończyć. Udał się do pokoju gościnnego i przygotował do snu. Jaka szkoda, że jutro znów praca przy wyrębie.

 

Nie wypoczął zbyt dobrze tej nocy. Nie męczyły go sny, ani wizje. Z zaśnięciem też nie miał problemu. Zwyczajnie spał zbyt krótko.

— Ruszaj się, Tug zaraz podjedzie!

Dopiero głos przyjaciela wyrwał go z tego dziwnego półsnu, w jaki wpaść można tylko kiedy pół nocy poświęciło się lekturze książki, a teraz siedziało się nad owsianką z orzechami i suszonymi owocami. Obserwując zawartość miski doszedł do wniosku, że bycie taką papką jest znacznie mniej kłopotliwe.

— Daj mu spokój. Dorosły jest. To jemu nie zapłacą, albo wręcz podziękują za współpracę. Nie tobie.

Jakby słyszał ojca, choć trzeba przyznać, że Ghork wyrażał podobne nauki znaczniej cieplejszym tonem niż Aukalen.

Obaj strażnicy moralności Kaha mieli jednak rację – czasu zostało mało, a pieniędzy potrzebował. Pochłonął więc śniadanie tak szybko, jak to było możliwe, ubrał się i wyszedł na mroźne powietrze. Jeśli liczył, że ono go obudzi, to poniekąd miał rację, ale nie przewidział, że zmęczony umysł będzie robił wszystko, by posłać go ponownie w ciepłe objęcia pierzyny.

Nadjechał wóz drwali, na którym już siedzieli Sadyn, Thrag i Vervyn, a powoził Tug.

— Hejże, cużeście takie zmarnowane 'opy! — zawołał powożący i zarechotał, najwyraźniej gotując już kąśliwą uwagę.

— Poczytał sobie ktoś w nocy i teraz cierpi. 

— Bardzo zabawne…

— Ynteligencjem się poprawiać uwidziało? — zagwizdał przez zęby Tug. — Toć do topora byle kiepa starczy! A tu aż trzy kiepy!

— Jak to trzy? — Marak aż obejrzał się żeby sprawdzić kto jeszcze im towarzyszy.

— Jakże! Ty, Kah i jego obkuty łeb!

Wszyscy drwale parsknęli śmiechem, zaśmiewał się też Marak. Kahowi jednak do śmiechu nie było i tylko wdrapał się na wóz. Koledzy poklepali go po plecach, a gdy już wszyscy w miarę się usadowili, Tug zmusił konie do stępa i wóz ruszył.

Z początku Kah przysypiał, nie do końca kojarzył co się dzieje. Znał miasto na tyle, że zdążyło mu spowszednieć. Po prawdzie, zaczął już na nowo tęsknić za sielskim spokojem Śródlesia – jego spokojnymi zwyczajami, zapachem palonego drewna bukowego, korzennym aromatem grzanego piwa w „Małej Pasiece”. Nic więc dziwnego, że teraz wolał skorzystać z okazji i drzemką nadrobić, co stracił nad książką. Nawet siarczysty mróz nie był dla niego przeszkodą i już zanurzał się w błogiej nieobecności…

— Ślag by ich, do stu budek!

Wyrwany z drugiego dziś półsnu, rozejrzał się, chcąc ustalić co spowodowało to oburzenie u woźnicy. Długo szukać nie musiał.

Pod Zachodnią Bramą stało dwunastu strażników, ale tylko dwóch z nich nosiło czarno-żółte tabardy. Resztę stanowili żołnierze w zbrojach czarniejszych niż noc. Zimny dreszcz przeszedł mu po karku, bo zbroje i głownie halabard czarnych żołnierzy przywołały wspomnienie snu i dziwnego, czarnego ostrza, które zabiło ognistego ptaka. Po chwili jednak zaczął dostrzegać różnice. Tamto ostrze nie odbijało światła. Było jak dziura w rzeczywistości. Metal, który miał teraz przed sobą, błyszczał lekko. Refleksy latarni, lamp i okien były nikłe, ale z całą pewnością pobłyskiwały ku niemu jak odległe echo obiektu, który je powodował. Nie było to jednak dużym pocieszeniem.

Twarze jakie patrzyły spod czarnych hełmów tylko na pierwszy rzut oka były ludzkie. Popękana skóra, pokryta drobnymi, symetrycznymi rysami przypominającymi zapomniane litery, była blada, niemal przezroczysta, jakby wypalona z wszelkiego życia. Na niektórych twarzach pojawiały się czarne pajęczynki czegoś, co kiedyś zapewne było pełnymi krwi żyłami i tętnicami. Lśniące oczy przypominały czarne kule, pozbawione źrenic i tęczówek. Niemal całkowity brak mimiki sprawiał, że oblicza nowych strażników przypominały maski. Półdemony. Kah nosił ich ciała w Lurvaz wystarczająco długo żeby się opatrzeć.

— Już się zjeżdżają sukinkoty — przytaknął Sadyn.

— Co? Kto? — Marak, który wylegiwał się na wozie, podniósł się na łokciach, ale szybko opadł ponownie.

Przejechali bez problemu, choć Tug nie przepuścił okazji do narzekania („A co za różnica czy wywozim jakie świństwo!”).  Dobrą chwilę wszyscy milczeli. Ciszę przerwał Vervyn.

— Co to za jedni, do stu butli?

— Ynwyzycja — odrzekł woźnica, kierując się w stronę północnego krańca lasu, do którego trzeba było przeprawić się Mostem nad Szumą.

— Żeby chociaż — szepnął Kah, licząc, że nikt tego nie usłyszy pośród skrzypienia kół i chrzęstu śniegu pod końskimi kopytami. Usłyszeli.

— A ty to taki światły? Co tam o nich niby wiesz.

Westchnął. Opowiadanie o tym co stało się w Lurvaz było ostatnim czego teraz pragnął. Ale odwrotu nie było.

— To półdemony — powiedział zrezygnowanym tonem. — Są na usługach inkwizycji i, z tego co mi opowiedziano, zwykle są łączeni magicznie, podwiązywani, z Inkwizytorami. Nie czują żadnych emocji, mają tylko jeden cel: służyć.

— A skąd ty...

— Zaatakowali kiedyś naszą wioskę. Tylko szczęśliwym trafem udało nam się wyjść z tego bez szwanku.

Cisza, jaka zapadła po tych słowach, dałaby się kroić nożem. Nawet Tug, który żartował ze wszystkiego i zawsze, nie potrafił znaleźć na to słów.

— To coć by oni tu kcieli?

— Nie wiem. Pewnie sprowadzają się tu razem z nowym Inkwizytorem.

Kiedy dotarli do wyręby, Kah całym sobą zanurzył się w pracy. Pozwalało mu to nie myśleć o potwornych żołnierzach strzegących wejść na teren miasta. W tej pracy chwila nieuwagi mogła skończyć się tragicznie. Żałował kiedy Yoah podszedł do ich grupy żeby oświadczyć, że na dziś koniec. 

— Jeszcze mogę!

— Ja wiem chłopcze — zaśmiał się lignariusz. — Ale jak odrąbiesz sobie nogę, to Tylma odrąbie mi głowę.

W drodze powrotnej znów musieli minąć półdemony w czarnych zbrojach. Tym razem znacznie dokładniej przeglądały zawartość wozu.

— Możecie jechać — powiedział twór charczącym głosem, jakby dopiero uczył się używać strun głosowych. Uśmiech na jego twarzy pojawił się z nienaturalnym opóźnieniem i nie objął oczu.

Marak przez całą inspekcję siedział sztywno, jakby połknął kij od miotły. Nie tylko na niego źle działała obecność nowych stróżów. Mieszkańcy Nurvanu nie byli już po prostu apatyczni. Teraz w tej apatii czaił się lęk. Rozbiegane oczy spoglądały na każdą mijaną osobę, jakby obawiały się zobaczyć dwie, czarne, lśniące kule w twarzy przechodnia.

Najdziwniejsze jednak było przed nimi. W progu drzwi stał Aukalen. Wyraźna ulga, jaka pojawiła się na jego twarzy na ich widok, zdradziła obawy, których on sam nie odważył się określić słowami.

— Widzieliście?

Pokiwali smętnie głowami, wchodząc do ciepłego wnętrza posiadłości.

— Wyjeżdżamy w wigilię Livanor — rzucił elf, upewniając się, że drzwi są porządnie zakluczone. — Zaraz po waszej pracy. Miejcie wszystko w pogotowiu.

 

Kolejne dni dało się mierzyć narastającym napięciem. Patrole półdemonów pojawiały się z niepokojącą regularnością, wywołując poczucie ciągłej obserwacji. Ci żołnierze Czarnego, potężni i bezlitości, zdawali się wypełniać każdy zakątek miasta swoją przerażającą obecnością. Strzegli bram, targów, ważniejszych budynków, w tym wszystkich karczm, które przestały być schronieniem przed codziennymi troskami. Teraz przypominały bardziej więzienia, gdzie każdy nieostrożny szept mógł ściągnąć zgubę.

O ile pierwszego dnia po przybyciu „Much” – jak Tug złośliwie nazywał półdemony – można było jeszcze usłyszeć wyrażane na głos pretensje pod adresem Inkwizytora i burmistrza, tak już następnego dnia całe miasto zamilkło. Ludzie szybko nauczyli się, że każde słowo i każdy gest mogą być uznane za zdradę.

Gorsze były tylko wyrywkowe przeszukiwania, które stały się ponurą codziennością. Nie omijały one nikogo. Już pierwszego dnia przeszukano pięć domostw, w tym rezydencję jednego z najbardziej znanych i najmniej lubianych arystokratów – Huinota. Kiedy słudzy Czarnego wtargnęli do jego posiadłości, ten głupio postanowił wyciągnąć sztylet, by bronić swego honoru. Stracił prawe przedramię w ledwie kilka uderzeń serca. Choć nikt w mieście nie darzył go sympatią, wiele osób przyznało po cichu, że trudno go winić za próbę obrony rodziny. Brzęk ostrza o kamienną posadzkę i plamy arystokratycznej krwi na drogim dywanie wyznaczały koniec pewnej ery. Teraz już nikt nie był bezpieczny, niezależnie od urodzenia.

W przeddzień nowego roku, Kah i Marak żyli już tylko myślą o opuszczeniu Nurvanu. Nawet pesymistyczne uwagi Aukalena, który raz za razem przypominał im o czekających niebezpieczeństwach, nie były w stanie zgasić ich determinacji.

— Nie wierzę, że półdemony sprowadzono tylko dla bezpieczeństwa — powtarzał do znudzenia. — Oni coś podejrzewają. Ten dom przeszukali już trzy razy. Trzy! Domyślili się dokąd zmierzasz i połączyli obławę z wprowadzaniem nowych zasad.

Kah milczał, ale słowa elfa odbijały się echem w jego umyśle. Już przy pierwszym spotkaniu z półdemonami pod bramą czuł niepokój, który teraz jedynie się wzmagał. Czy to możliwe, że sprowadzono ich właśnie z jego powodu? 

Kiedy w drodze na wyrębę wspomniał o tym Marakowi, ten próbował wszystko obrócić w żart.

— Może po prostu tak wyglądają ich nowe porządki. Kto wie, może Czarnemu zależy na tym, żeby wszyscy byli tacy jak oni? — rzucił, wskazując patrol demonów, który właśnie mijali.

Nikt się jednak nie roześmiał. W tej chwili wszyscy zadawali sobie jedno pytanie: „Czy Nurvan jeszcze kiedykolwiek będzie takie jak przed przybyciem Inkwizycji?”.

Pracowali od pierwszego świtania, wytrwale, metodycznie. Wiatr niósł zapach świeżo ściętego drewna, gdy padały kolejne pnie. Za każdym razem ta sama procedura: ocenić zdrowie drzewa, kierunek nachylenia, zrobić nacięcie prowadzące. Nikt nie miał prawa stać, ani nawet przejść w strefie zagrożonej. Ścinanie, podważenie klinami i obalenie drzewa. I kolejne drzewo. I jeszcze jedno. I następne.

A jednak…

Sadyn pracował właśnie przy grubym dębie. Uwijał się przy tym bardzo sprawnie. Wszystko było jak zwykle, aż do czasu, kiedy takim być przestało. Może drewno było bardziej spróchniałe niż im się wydawało? A może gdzieś w górze jakaś przeoczona gałąź zahaczyła o sąsiednie drzewo.

— Sadyn! Ruchy! — ryknął Thrag, który pierwszy zauważył zagrożenie, ale było już za późno.

Dąb runął pod niewłaściwym kątem. Sadyn próbował uskoczyć, ale jego noga utknęła między korzeniami. Drzewo uderzyło o ziemię z przerażającym łoskotem, a echo tego dźwięku niosło się po lesie.

— Na gacie ulicznicy!  — Tug pierwszy rzucił się na pomoc.

Szybko dołączyli do niego pozostali. W piątkę próbowali podnieść pień, ale był zbyt ciężki. Sadyn, przygnieciony od biodra w dół, jęczał z bólu. Vervyn zaczął szukać dźwigni, Thrag pobiegł po Yoaha. Wszyscy wiedzieli, że jeśli szybko nie uniosą drzewa, mężczyzna może stracić nogi… albo życie.

Kah próbował dalej unieść pień, choć teraz pomagał mu tylko Marak. Ach! Gdyby tylko miał więcej rąk i był silniejszy. Z wysiłku zamknął oczy. Znienacka na wierzch jego myśli wypłynął fragment książki „O panowaniu nad nieopanowanym” dotyczącym telekinezy.

Kluczem do opanowania tej umiejętności jest przekonanie własnego ducha, że otaczająca rzeczywistość to jedynie ulotne złudzenie – jak sen, który można świadomie kształtować. W tym stanie adept nakłania swoją esencję, by stworzyła niewidzialną „trzecią rękę”.

Otworzył oczy. I co? Wystarczy siebie samego oszukać? To by było zbyt proste… A może…

Znów zamknął oczy i całą swoją wolą próbował siebie samego przekonać, że ma trzecią rękę. Że ta ręka dotyka chropowatego pnia dębu. W pewnym momencie wydało mu się, że rzeczywiście czuje pod palcami korę, choć nie potrafił określić, która ręka miałaby jej dotykać. Spróbował ją podnieść…

— JAK TO ZROBIŁEŚ?!

Krzyk Maraka sprawił, że  otworzył oczy. Pień unosił się w powietrzu przed nim. Wsiał i kołysał się lekko metr nad ziemią. Jęki Sadyna ucichły, a on sam wpatrywał się w przyczynę swego cierpienia z szeroko otwartymi ustami i bardzo głupim wyrazem twarzy. Marak obchodził właśnie lewitujący dąb, jakby próbując znaleźć coś, co trzymało całą tę masę w powietrzu.

— Jak? — powtórzył.

Kah nie odpowiedział. Widział, a może tylko sobie wyobrażał, świetlistą dłoń, oplatającą pień grubymi, a jednak niemal niewidocznymi palcami. Spróbował ponownie ruszyć trzecią ręką, tak jak to zrobił przed chwilą.

Nic się nie stało…

— No! Dalej!

Zamknął oczy i wytężając całą wolę zmusił się do uwierzenia, że ta ręka to on, a następnie wyprostował to niematerialne ramię i powoli opuścił. Usłyszał lekko przytłumione trzaski drzewa opadającego na ziemię. I faktycznie, gdy znów spojrzał przed siebie, pień leżał już w śniegu.

— Co to było?

Przyszedł Yoh razem z Thragiem i Tugiem, który prowadził konia. Wrócił też Vervyn.

— Ja — zaczął Kah ochryple. — To było…

Zanim zdążył podać jakąkolwiek wymówkę, wszyscy spojrzeli w stronę miasta, skąd dochodził donośny i budzący trwogę dźwięk rogu. Marak pierwszy odzyskał władze w nogach i podszedł do krawędzi lasu. Chwilę obserwował Nurvan, a potem spojrzał z przerażeniem na Kaha.

— Idą tu.

Kah podszedł do niego i spojrzał w dół, poza srebrną wstęgę Szumy, gdzie na pokrytym śniegiem trakcie pełzła czarna plama.

— Szlag!

— Kto idzie? — zainteresował się Yoh. 

— Czarni.

— Kto?

— Muchy! Zbierajcie się stąd.

Kah rzucił się do swojej torby, w której miał najpotrzebniejsze rzeczy, a następnie po topór, który nadal leżał tam, gdzie go upuścił kiedy dąb przygniótł Sadyna.

O dziwo, drwali nie trzeba było przekonywać, że spotkanie z półdemonami to kiepski pomysł. 

— Kej ty? — zawołał za nim Tug.

Ale Kah już biegł ile sił w nogach w głąb lasu. Nie wiedział jak długo uciekał, ani czy ucieczka miała jakikolwiek sens. Wypadł na leśną polanę i wsparłszy się dłońmi o kolana, próbował złapać oddech. Poderwał się, podnosząc topór w gotowości, kiedy usłyszał za sobą kroki. Okazało się jednak, że to tylko Marak.

— No co? — chłopak odpowiedział na pytające spojrzenie. — Nie myślałeś chyba, że zostawię cię samego?

Ustawili się do siebie plecami, z toporami gotowymi do walki. W pewnej chwili pojawił się pojedynczy półdemon, ze sztyletem w ręku. Wyłonił się z pomiędzy drzew jakby zrodziła go ciemność. Szybko jednak we dwójkę poradzili sobie z usieczeniem przeciwnika, co chwilowo podbudowało ich morale – może będą tu przychodzić pojedynczo? Niestety ta piękna wizja pękła jak bańka mydlana, kiedy usłyszeli trzaski gałęzi wszędzie dookoła. 

— Kah?

— Mhm?

— Dobrze było cię poznać…


Support Enethion's efforts!

Please Login in order to comment!